niedziela, 7 kwietnia 2013

Strych mojego Dziadka.



Strych mojego dziadka zawsze przedstawiał dla mnie wielką zagadkę, nigdy nie odkrytą do końca przestrzeń. Podczas każdych wakacji spędzanych w Piotrowicach, baraszkowałem po nim z wielką ciekawością. Zastanawiało mnie co też zmieniło się na nim od ostatniej mojej wizyty.  Strych mojego dziadka zawsze wydawał mi się ogromny. Zajmował prawie całą wolną górną przestrzeń domu. Nawiasem mówiąc miałem umiarkowany zakaz odwiedzania go. To tylko potęgowało moją ciekawość. Powodowało, że pod nieobecność lub przy nieuwadze domowników, skradałem się nań cichutko po wąskich, drewnianych schodach. Nie śpiesząc się zbytnio aby nie narobić hałasu, dźwigałem na barkach ciężką jak dla 10 letniego chłopca pokrywę włazu. Pierwszą rzeczą jaka rzucała mi się w oczy po wejściu na strych była luźno leżąca na łatach konstrukcji dachowej cementowa dachówka. Zadziwiało mnie, jak to jest że nigdy nie spada, nawet podczas silnego wiatru. Gdy wreszcie udało mi się wgramolić do tego królestwa staroci, mogłem w pełni rozkoszować się tym królestwem pająków, poprzecinanym smugami słonecznego światła, które  wdzierało się ukradkiem spod dachówek a także przez małe okno, które nie wiedząc dlaczego zawsze było otwarte. Można było przez nie wyjrzeć by rzucić przez chwilę okiem na stojące nieopodal zabudowania rodziny Grzegorków. 

Po lewej stronie strychu zwykle zalegało ziarno żyta. Stanowiło smakowite pożywienie dla czworonogów, oraz nielotów mieszkających w gospodarstwie Dziadków. Pod ścianą z oknem stał kołowrotek. Prawdziwy, lekko zdezelowany. Kiedyś stanowił narzędzie pracy mojej Babci. Był wspaniałym wystrojem tego miejsca. O, gołąb! Pewnie wleciał przez otwarte okno i skrył się gdzieś za leżącymi w nieładzie szpargałami. Trudno będzie mu teraz znaleźć drogę do domu. Trudno, będzie musiał przyzwyczaić się do mojej obecności. 

Najciekawiej jednak było w drugiej części strychu.  Znajdowały się tam przedmioty tzw. codziennego użytku, które już od dawna nie spełniały swojej pierwotnej funkcji. Był stary zegar, taki w drewnianej skrzyni, bez zbędnych bajerów, za to prawdziwy i majestatyczny. Nigdy nie widziałem go wiszącego na ścianie i odmierzającego z mozołem czas. A może już tego nie pamiętam? Było też olbrzymie lampowe radio. Wiecie, takie z pięcioma białymi wciskanymi klawiszami, którymi zmieniało się zakres fal. Po bokach miało dwa pokrętła, oraz obciągnięty płótnem głośnik. Stała też gliniana figurka Matki Boskiej, rama starego okna, koło oraz resztki roweru. Potykałem się o zardzewiałe żelazko na duszę, o którym nikt już nie pamiętał a także o zużyte lampy naftowe. Moją uwagę zawsze przykuwały tekturowe walizki, w których znaleźć mogłem książki. Był tam między innymi tomik poezji Broniewskiego wydany w 1956 roku, zawierający wiersz pt.”Ulica Miła”


Ulica Miła wcale nie jest miła,

Ulicą Miłą nie chodź, moja miłą

Domy, domy, domy surowe,

Trzypiętrowe, czteropiętrowe,

Idą, suną ciągną się prosto,

Napęczniałe bólem i troską,

W każdym domu cuchnie podwórko,

W każdym domu jazgot i turkot,

Błoto, wilgoć, zaduch, gruźlica.

Miła ulica.

Miła ulica

Cały Broniewski.

Były też inne książki, np. bajki dla dzieci Brzechwy oraz arcyciekawa książka z tych dla młodego czytelnika, głodnego technicznych nowinek. Jej bohaterem był stary poczciwy Pan Profesor z białą długą brodą i z zawiązaną  muchą. Swoim młodym uczniom tłumaczył krok po kroku jak działają poszczególne podzespoły lampowego odbiornika telewizyjnego. Choć była pozbawiona okładki, i służyła myszom za pożywienie, to pamiętam, że zawsze z namaszczeniem brałem ją do ręki. Któregoś lata zmusiłem się i zrobiłem z nią to do czego została stworzona: przeczytałem gada.
Inną "ciekawą" pozycją do czytania na strychu mojego Dziadka była „Matka” Maksyma Gorkiego. Uprzedzając niektóre pytania - już w tym miejscu na nie odpowiadam: nie czytałem.
Nieopodal tych wszystkich skarbów było jedno szczególne miejsce. Wędzarnia. Wchodziło się do niej jak do pokoju. Jej zasobów strzegły ogromne, zabite deskami drzwi, zamykane na sprytny haczyk. Dzięki niej poznałem smakowity smak i zapach prawdziwie wędzonych wędlin, kiełbas, szynek…Ech.!

Mniej więcej wokół wędzarni znajdowała się strefa zakazana. Przy odrobinie pecha można było w ułamku sekundy znaleźć się w żłobie konia. Podłoga strychu w tym miejscu była zarazem sufitem chlewiku. Fajnie uginała się nawet pod moimi 30 kilogramami. Dokładnie tak jakby szło się po torfowisku. Z każdym krokiem wszystko się trzęsło. Ostrzeżenia skutkowały. Rzadko się zapuszczałem w te rewiry. Zresztą tam akurat nic ciekawego nie było. Ale za to tuż za otworem wejściowym na strych była strefa szkła. Prawdziwe butelkowe i słoikowi zagłębie! Butelki, buteleczki, słoiki i słoiczki. Gdzieś było trzeba to trzymać a to miejsce wydawało się doskonałe. Zresztą i tak któregoś lata wspólnie z kuzynostwem zorganizowaliśmy wielkie mycie tych butelek pod pompą a następnie sprzedawaliśmy je w skupie. 

Taki to był strych mojego dziadka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz