- Jedzie, jedzie! - zawołał donośnie 8 letni Czesław stojąc
w bramie gospodarstwa w Zaborówcu. Wiedział, że ojciec czekał na Baumanna już
od kilku dni. Baumann - berliński weterynarz, mężczyzna skromnej postury zbliżał
się jadąc w bryczce miejscowego sołtysa. Gdy koński łeb zrównał się z drewnianą
furtą prowadzącą do gospodarstwa Czesława Bednarczyka - chłopca już przy niej
nie było. Imiennik ojca chował się teraz za poły tatowego płaszcza i przyglądał
się niemieckiemu weterynarzowi z uwagą ale i z zaniepokojeniem.
- Bednarczyków znam dobrze, nie musi mi Pan towarzyszyć –
zwrócił się Baumann do sołtysa. Sołtys wsi - Brychcy - nie lubił nietutejszych,
a za takich uważał przesiedleńców z Dłużyny.
- Jak Pan chce, zresztą mam swoją robotę w polu! – odparł chłodno,
odwrócił się na pięcie i wskoczył szybko do swojej bryczki. Po chwili pozostał
po nim tylko kurz unoszący się spod końskich kopyt.
Weterynarz przechodząc przez podwórze machnął Czesławowi
Bednarczykowi na powitanie, mruknął coś pod nosem co mogło przypominać powitanie
i dziarskim krokiem przekroczył próg domu. Po chwili znalazł się w dużej sieni.
Czekała już tam na niego Marianna, żona Czesława. Skinęła głową na powitanie.
Była niewysoką, lekko przygarbioną kobietą w średnim wieku. Długie włosy spięte w kok przykrywała
kolorowa chustka. Ubrana była w kolorową suknię, taką jaką od rana do wieczora
zwykły nosić gospodynie w Dłużynie.
- Pan na pewno spragniony i głodny. Zaraz coś przygotuję –
powiedziała z troską w głosie do przybysza. Dostrzegła delikatny uśmiech na
twarzy Baumanna, co mogło wyrażać jego aprobatę na propozycję gospodyni. Kobieta nie czekając na odpowiedź żwawo podążyła się w kuchni.
Czesław postanowił pociągnąć rozmowę:
- Obrodziło latoś! – rzucił pierwsze co przyszło mu do głowy
i spojrzał badawczo na Baumanna. Ten jakby nie zrozumiał ale odparł:
- Wiele się u Was, Bednarczyk, zmieniło od ostatniej wizyty.
Fakt. Minął już prawie rok kiedy mieli okazję się poznać. Od
tamtego czasu Bednarczykowie zadbali o obejście. Teraz było czysto i schludnie.
Płot został naprawiony, brama wyprostowana a wielka dziura obok stodoły przysypana
ziemią.
- Dziękuję Panie Baumann! Ot, zwykłe gospodarowanie – odparł Bednarczyk.
We krwi miał porządną robotę. Już od 2 lat pracował dla Niemców w obcej
zagrodzie, w obcej wsi. Co noc budził się zalany potem zamartwiając się losami
własnego gospodarstwa, które zostawił w Dłużynie na pastwę okupanta.
Odziedziczył je po rodzicach swojej żony. Był to więc dom rodzinny Marianny.
Musiał przyznać, że żona dzielniej znosiła tą rozłąkę z rodzinnymi stronami. Była prawdziwą „Siłaczką”
Baumann zasiadł za stołem stojącym tuż przy oknie. Na
kolanach położył sobie niewielkich rozmiarów lekarski kuferek, tak jakby
obawiał się, że coś może mu z niego zginąć… Mężczyzna zjadł ze smakiem posiłek, który Maria przygotowała, po czym wstał od stołu, przeciągnął się i rzekł
po niemiecku:
- No, Bednarczyk, gdzie macie tą świnię?
- W szopce Panie Baumann, inaczej nie dali byśmy rady…,
rozumie Pan…smród jak diabli. Proszę za mną.
Na drewnianym stole stojącym pod ścianą leżały fragmenty świńskiego
mięsa. Po bokach i pod stołem stały drewniane miski i inne pojemniki wypełniane
mięsem, jakimiś odpadkami, kaszą, przyprawami i świńską krwią. Na stołku w
głębi szopki leżał świński ryj. Weterynarz
wdział biały fartuch i założył druciane okulary.
- Czym karmiliście świnkę? Dobrze wygląda – powiedział z uznaniem
- Na moje oko z mięsem wszystko jest w porządku. Czyli co Bednarczyk?
Deklarujecie jedną świnię, tak?
- Tak Panie Baumann. Zresztą przecież Pan dobrze wie, że
tylko jednej mogłem dać w łeb.
Takie było zarządzenie Niemców. Bednarczykowie mogli zabić
tylko jedną świnię, która i tak po zakończeniu swojego krótkiego żywota
trafiała na któryś z niemieckich stołów.
Baumann wyciągnął z kuferka plik urzędowych druków i ogromny
okrągły stempel. Przez chwilę coś notował a następnie zamoczył stempel w tuszu
i energicznie przystąpił do stemplowania mięsa. Kawałki świniaka podsuwał weterynarzowi
Czesław ale syn dzielnie mu pomagał. Chłopiec zamaszystym ruchem położył na
stole szynkę zakończoną fikuśnym ogonem. Baumann uśmiechnął się do małego
Czesława i klepnął szynkę na znak aprobaty dla jej wielkości i zapewne
kulinarnych zalet.
Po skończonej pracy obaj mężczyźni usiedli na stołkach.
Baumann wyciągnął papierosy a Bednarczyk polał do szklanek długo wystaną i „wychodzoną”
u miejscowego sklepikarza wódkę. Tymczasem dobiegł ich odgłos zbliżających się
do szopy dziecięcych kroków. Czesław pomyślał, że to jego syn. Mały prawie
nigdy nie opuszczał ojca, wszystkiego był ciekaw – nawet niemieckiego
urzędnika. Drzwi do szopy otworzyły się na zewnątrz. Po chwili stanął w nich uśmiechnięty
chłopiec, ciągnąc za sobą kolejny kawał dorodnej szynki zakończonej świńskim
ogonem. W szopie dało się odczuć nagły spadek temperatury. Bednarczykowi
zmroziło serce. Boże, skąd ten dzieciak wytargał to mięso!? Dlaczego Marianna
go nie upilnowała!?
- O! A co my tu mamy? Czyżbym o czymś zapomniał? – spytał z
dziwnym wyrazem twarzy Baumann - Dawaj chłopcze ten kawał mięsa na stół.
Zaraz go potraktujemy pieczątką.
Bednarczyk z przerażeniem przyglądał się tej scenie. Zdawał
sobie sprawę, że Baumann już wie, że pod jego nosem zabito nie jedną a dwie
świnie. Miał żal do siebie, że nie przewidział takiego obrotu sprawy. Gdyby
władze okupacyjne dowiedziały się o tym co tu miało miejsce….Czesław Bednarczyk
bał się nawet o tym myśleć. Tymczasem niczego nieświadomy mały Czesław dumnie
kroczył w stronę stołu i podobnie jak za pierwszym razem, zamaszyście położył
dorodną sztukę szynki przed niemieckim urzędnikiem. Ten nie zastanawiając się długo,
kątem oka spojrzał na Bednarczyka a następnie przystawił stempel 2 cm powyżej
świńskiego ogona.
- Na mnie już czas – powiedział Baumann.
W tym samym czasie do szopy weszła Marianna. Niemal na siłę wcisnęła
Niemcowi mały pakunek.
- Bardzo Panu dziękujemy.
Po chwili Baumann szybkim krokiem oddalał się w stronę centrum wsi
Zaborówiec.
*************************************************************************
Na podstawie wsponień Telesfora Bednarczyka